niedziela, 21 grudnia 2008
świąteczne wypieki
Zastanawiałam się, co by tu napisać optymistycznego w ostatnim poście przed świętami i postanowiłam podać przepisy na ulubione świąteczne wypieki Nadii (najbardziej ulubione, bo w ogóle łasuchem była strasznym i wszelkie ciasta i ciasteczka potrafiła zjadać w dużych ilościach.
Fotki zeszłoroczne. Na drugiej piernik.
I tak, jako pierwsze, ciastka zwane „kawalerskimi oczkami” (przepis skądś zdobyła moja mama i nieodmiennie od lat cieszyły się wielkim powodzeniem) – a czemu tak? Nie wiem, chyba szczególnie zachęcająco mrugały do nas ;-)
„Kawalerskie oczka”
- 15 dag masła zimnego
- 15 dag masła stopionego ciepłego
- 15 dag cukru pudru
- 3 żółtka
- 45 dag mąki krupczatki (najlepsza do tego celu)
- białko do smarowania
- 15 dag siekanych (dość grubo) orzechów
- konfitura z wiśni
- cukier puder do posypania (z wanilią)
Świeże masło utrzeć w makutrze na pianę i cały czas ucierając dodawać lekko ciepłe sklarowane masło, po łyżeczce cukier, po 1 żółtku. Na końcu wsypać mąkę i jeszcze raz wszystko dobrze utrzeć. Wstawić do lodówki, by ciasto nieco stężało. Formować spłaszczone kuleczki z wgłębieniem w środku, posmarować białkiem i posypać siekanymi orzechami. Piec w nagrzanym piekarniku (nie podam dokładnego czasu, bo piekarniki są różne i ja np. muszę zawsze piec dłużęj niż w przepisach, ale ok. 25 do 40 min). Zaraz po wyjęciu posypać cukrem pudrem i w zagłębienia na środku nakładać odrobinę odsączonej konfitury (ta zwykle też była domowa i razem to naprawdę jest pyszne!).
Makowiec (strucla makowa)
Z tym makowcem, który robiłam od paru lat, wiąże się taka historyjka. Robiłam już od wielu lat paszteciki grzybowe z ciasta francuskiego własnej również roboty i zawsze jeszcze byli chętni, którzy zamawiali jakąś część tej produkcji dla siebie. W tym kolega Jacek G. (który zresztą jak się okazało kiedyś przypadkiem, ukrywał przed częścią swojej rodziny, że to nie z jego kuchni pochodzą). Jakieś 2 lata temu zrobiłam makowiec, z którego wyrósł tak istny potwór, że doszłam do wniosku, że same tego nie zjemy (chociaż chyba jednak nie doceniłam możliwości Nadii pod tym względem) i wobec tego do dostawy pasztecików dodałam Jackowi bonus w postaci części tego makowca. Przyjął grzecznie (ale, jak później się przyznał, bez przekonania, bo wygląd istotnie nie był najbardziej zachęcający ze względu na te gargantuiczne rozmiary), po czym jego rodzina oszalała i zażądała, żeby zamawiać przede wszystkim makowiec, a potem dopiero paszteciki...
Ciasto:
- 40 dag mąki
- 15 dag masła
- 5 dag drożdży
- 3 łyżki tłustej śmietany
- 2 jajka
- 2 żółtka
- skórka otarta ze sparzonej i wytartej połówki cytryny
- 2 czubate łyżki cukru pudru
- 1/3 łyżeczki soli
Masa makowa:
- 40 dag maku (broń Boże gotowa masa makowa, bo to straszne świństwo, natomiast jeśli się uda zdobyć może być mak już zmielony, byle bez dodatków)
- 1 l mleka
- 15 dag masła
- ¾ szklanki miodu
- laska wanilii
- 10 dag siekanych migdałów (mogą być płatki migdałowe)
- 15 dag sparzonych rodzynek
- 2 łyżki posiekanej kandyzowanej skórki pomarańczowej
- 4 jajka
- 1 szklanka cukru
- łyżki koniaku lub brandy lub rumu
Mak umyć na sicie, zalać wrzącym mlekiem i gotować razem pół godziny na małym ogniu. Osączyć i trzykrotnie zmielić w maszynce. Do stopionego masła dodać miód, ziarenka wanilii, bakalie i mak i smażyć 15 minut ciągle mieszając. Ostudzić i dodać żółtka utarte z cukrem, pianę ubitą z białek i alkohol. Dobrze wymieszać.
Aby przygotować ciasto – drożdże rozprowadzić w śmietanie i zostawić na chwilę w ciepłym miejscu. Pozostałe składniki posiekać na stolnicy, dodać drożdże i wyrobić niezbyt ścisłe, lśniące ciasto ( w razie potrzeby dodać nieco ciepłego mleka lub wody). Rozwałkować na duży prostokąt (albo 2 mniejsze, wtedy łatwiej się to wszystko zwija i nie rosną takie potwory). Nałożyć nadzienie zostawiając wolne brzegi i zwinąć sklejając końce. Owinąć struclę papierem do pieczenia (wtedy się tak nie rozłazi) i przenieść do podłużnej formy do pieczenia. Przkryć ściereczką i zostawić na godzinę w ciepłym miejscu. Piec ok. 50-60 min. W nagrzanym do 180 st. piekarniku.
I na koniec bardzo łatwy przepis na piernik, który na dodatek zawsze wychodzi.
Piernik
- 3 szklanki mąki
- 1 szklanka cukru
- 2 łyżki kakao
- opakowanie przyprawy do piernika
- łyżeczka proszku do pieczenia
- 1,5 łyżeczki sody oczyszczonej
- 3 jajka
- 1 szklanka mleka
- 1 szklanka powideł śliwkowych
- pół szklanki miodu
- ¾ szklanki oleju
Wymieszać suche skladniki: mąkę, cukier, kakao, przyprawę do piernika, proszek do pieczenia, sodę.
Dodać same żółtka jaj, mleko, powidła, miód, olej. Dokładnie wymieszać.
Białka ubić i delikatnie połączyć z masą. Przełożyć do wysmarowanej masłem foremki. Piec ok. min. w temp. 180 st.
Życzę Wszystkim Spokoju i Ciepła Świąt w gronie Bliskich, Rodziny, Przyjaciół***
czwartek, 18 grudnia 2008
nieistnienia cz.4
I znowu kawałek. Ten porusza mnie szczególnie.
(...)
kiedy się tak nie ma co ze sobą zrobić
takie gapienie się w przestrzeń
godzinami
(a może tylko po parę sekund)
wydaje się niezłym pomysłem
a w każdym
razie
chyba
nie będzie
aż tak
przypominać mi
o moim
nie-do-końca-istnieniu...
znowu muszę grać
siebie
nienawidzę tego
najbardziej ze wszystkiego
podobno
co mnie nie zabije
to mnie wzmocni
- ale chyba zdąży
wcześniej mnie zabić
o ile jest we mnie
jeszcze
coś śmiertelnego
coś z człowieka
który myśli i czuje
a to wszystko
tak naprawdę dla zabicia czasu.
a (może) jednak...
nieznośna lekkość
umysłu
sprawiła, że uleciał
gdzieś
poza
i wraca tylko
od czasu do czasu
żeby mnie trochę pognębić
nie jest tak prosto
jasno
ale i tak lepiej
niż gdybym był z wami
tu jest mnie coraz mniej
tu przynajmniej nie muszę udawać
tylko
wy, których nie znam
i którzy mnie nie znacie
(jesteście chyba tylko jakimś symbolem)
możecie mi powiedzieć kim jestem*
jakie to piękne
- chociaż znowu muszę umrzeć
tym jednym razem
jest to przynajmniej w miarę bezbolesne
dźwięki
z przestrzeni poza
mną
albo
jakie to piękne
zabijcie jeszcze raz
proszę
błagania, rzucane
w powietrze
modlitwy do samego siebie
wracam i trzaskam drzwiami
chyba wracam do siebie
rozmawiam z echem
ćwiczę rolę
(...)
--------------------------------
* Czy wiemy kim jest?
----------------------------------
Teraz na odmianę są problemy z tym serwerem i nie mogę zmienić koloru, czcionki ani jej wilekości
poniedziałek, 15 grudnia 2008
księżycowa
Znalazłam taką krótką formę tym razem, nie wiem czy miała to być notatka do czegoś, czy już rzecz skończona; mnie podoba się taka, jaka jest.
twarz piękna księżycowa
ty jesteś
pomostem pomiędzy
(ja jestem
poza)
Może rzeczywiście sama nie była w pełni "ziemska"?
piątek, 12 grudnia 2008
nieistnienia cz.3 – piekło i raj
Zastanawiając się nad udziałem w konkursie recytatorskim w języku angielskim, Nadia wytypowała wstępnie kilka tekstów. Wśród nich był fragment „Raju utraconego” Miltona ("what more lost in hell?" - nadal mam jego zapis w komputerze), który to wybór wydał mi się zdumiewający, bo nawet w języku polskim jest to arcytrudny tekst. Nie powiedziałam jej tego, bo nie chciałam Jej zniechęcać. Po cichu też byłam dumna, że tak wysoko stawia sobie poprzeczkę... Kto dziś w ogóle zastanawia się czym jest piekło i raj, a jeśli, to jak inne dziś te wyobrażenia? Komu chce się czytać poematy? Nadal jestem zdumiona.
Ale właściwie, przyglądając się różnym Jej pracom, a także fascynacjom (tak, nawet DM w tym kontekście jakoś widzę), coraz bardziej dostrzegam jak logiczny był także i ten Milton.
I spójrzcie jeszcze raz na ten rysunek:
W końcu jednak zdecydowała się na Szymborskiej „Kota w pustym mieszkaniu”, ale wahała się prawie do ostatniej chwili...
nieistnienia cz.3
(...)
tak, dajcie więcej
niech mnie zaboli
niech poczuję
chcę wiedzieć, co i kiedy zrobiłem
nie tak
jak należało
prędko
bo teraz już
bardziej mnie nie ma niż jestem
uciekam
jak wygnany
z raju
wygnany z piekła
raj płonie
sodoma i gomora
nie mogę nawet spojrzeć za siebie
spadłem ze schodów
krew wydaje się być
realna
fizyczna
ale nawet ból jest jakiś inny
płonący raj
piekło mnie goni
spokojnie podąża za mną
piekło jest gdzieś tutaj
we mnie...
i tylko
parę słów
zawieszonych w przestrzeni
teraz
tylko to nas łączy
w moich snach.
w rzeczywistości
jeszcze mniej.
to, co z ciebie pozostało
we mnie
określa, na ile istnieję
bo dla ciebie byłem ważny
byłem kimś
kimś, kogo teraz nie mogę znaleźć
like a motherless child...
jak ja bez ciebie
więc
na ile jeszcze jestem sobą?
nie wiem, jak można mnie kochać
wiem tylko, że to możliwe
i tyle
chociaż nie jestem pewny, czy cokolwiek zaszło
między nami
wydaje mi się
że niestety
na szczęście
tak
życie mnie nie kocha tak jak ty.
a może?...
zasypiam
i na parę godzin
jestem chyba prawie szczęśliwy
w słodkiej gorączce
czy naprawdę się uśmiecham?
możliwe.
możliwe, że nawet mam nadzieję
dopóki nie przyjdzie świt
i dzień
- znowu
załamię się
na chwilę
a potem znowu nie będzie czasu o tym myśleć
(a przynajmniej mam taką nadzieję)
aż do wieczora
tamte drzwi
zamknięte
sacrum
nie wejdę
teraz, sam tutaj
słaby i oślepiony
nie wejdę,
nie przekroczę progu
nie chcę wiedzieć nie chcę
pamiętać
błękitny płomień
oczu
zgliszcza raju
którego nie ma kto odbudować
przynajmniej jak na razie
a kiedy będzie
może to już być za późno
środa, 10 grudnia 2008
rodzinne podobieństwa
Wracam do tekstów Nadii, bo to w końcu ważniejsze niż trwałe czy chwilowe moje żale. Nawet w tym małym fragmencie widać rzeczywiście podobieństwo naszego pisania, formułowania myśli. To zresztą sięgało dalej, czasem ktoś mylił nasze głosy przez telefon. I znowu nic dziwnego, zwykle żyjąc w rodzinie mamy podobny sposób mówienia, używamy podobnych wyrażeń, a że często i tembre głosu matki i córki bywa podobny, łatwo o pomyłki. Mnie mylono z moją matką, moja bratanica ma identyczny głos i sposób mówienia jak jej mama, itd, itd.
Wspólna fotka z wernisażu Wilkonia w BWA.
25 sierpnia 2007
wstęp
Tak więc decyduję się napisać coś bardziej na serio. Co z tego wyjdzie, rzecz jasna nie wiadomo. Jeśli w ogóle wyjdzie.
Osoby, które prowadzą lub kiedyś prowadziły jakikolwiek rodzaj pamiętnika, pewnie wiedzą, że przydaje się czasem sobie trochę uporządkować myśli. A w każdym razie niektóre rzeczy spisać – w końcu cholera wie, do czego się to kiedyś może przydać, a pewne myśli, szczególnie z gatunku tych bardziej błyskotliwych (przynajmniej w naszym własnym mniemaniu), lepiej zapisać, nim się je zapomni.
Ostrzegam niniejszym wszystkich, którym będzie dane przeczytać ten chłam, że nie roszczę sobie pretensji do powagi, istotności tego, co piszę... Generalnie staram się w ogóle nie rościć pretensji do czegokolwiek. (W chwili, kiedy to piszę, w radiu Kaczyński mówi, że oto mamy najlepsze lata dla Polski od bardzo długiego czasu! A mnie na usta ciśnie się komentarz krótki acz treściwy: o kurwa.)
poniedziałek, 8 grudnia 2008
myślenie i milczenie
Nie chciałam, żeby ta strona była miejscem wylewania żalu, obce mi jest publiczne pokazywanie prywatnych emocji; miała służyć i służy, głównie poznawaniu Nadii. Ale jestem tylko człowiekiem, nie jakąś super-bohaterką, moja odporność, dzielność, czy jak to niektórzy określają „siła” - ma swoje granice. Doszłam też do wniosku, że może dobrze by zrobiło otwarcie niektórym oczu.
Rien faire, ca ne veut pas dire – ne pas faire du mal...
Wczoraj puściły mi nerwy.
Zdarza się (jest to chyba najczęściej używane wyrażenie w książkach Kurta Vonneguta – jednego z moich ulubionych pisarzy). Jak to również zwykle bywa, dostało się raczej niewinnej osobie, która miała tego pecha, że jej słowa były przysłowiową kroplą...
Jakie słowa?
„ - Często myślę o tobie...”
Co w tym złego? Na pozór nic. Nie zliczę ile razy to słyszałam w ciągu ostatnich miesięcy. Ale zazwyczaj słyszę to od osób, które poprzestają na tym myśleniu i mają niezwykle wygodne poczucie, że ich myślenie jakoś mi pomaga. Otóż nijak mi nie pomaga i w ogóle mi nie robi różnicy. Nie mam żadnej specjalnej anteny, która odbierałaby w jakikolwiek sposób to intensywne „myślenie”. Zdecydowanie wolę choćby i maleńki wysiłek, ale zauważalny w normalnym wymiarze: telefon, sms, e-mail, wizyta... To rzeczywiście jakoś mi pomaga. Trudne, co?
Podobno zdarzają się tacy, co siłą woli potrafią przenosić przedmioty na odległość, ale osobiście nie widziałam, żeby choć włos na głowie się poruszył od myślenia i jakoś nie odczuwam działania mocy płynącej z dobrych myśli pod moim adresem. Może jest za słaba (moc), a może lepiej zaufać bardziej bezpośrednim sposobom działania?
Ciągle też słyszę: „Wiesz, ludzie nie wiedzą jak się zachować...” Powtórzę za Słonimskim: „Jak nie wiesz jak się zachować, na wszelki wypadek zachowaj się przyzwoicie”.
Kiedy słyszę na dodatek, jaka to jestem dzielna i jak wspaniale sobie radzę, to wychodzę z siebie. Bo mówią to najczęściej osoby, które nie mają żadnej prawdziwej wiedzy na temat tego jak rzeczywiście sobie radzę, bo tak na wszelki wypadek unikają możliwości jej zdobycia. Ktoś znajomy napisał mi parę miesięcy temu: „Jesteś potrzebna mnie i innym...”. Inteligentny człek wiedział, co należy powiedzieć, dowcip tylko polega na tym, że teraz nigdy z własnej inicjatywy się do mnie nie odzywa. Naturalnie, jak wszyscy, ma ważniejsze sprawy, tylko pytanie do czegóż to jestem mu potrzebna staje się dosyć intrygujące.
Mam wrażenie chwilami, że świat stanął na głowie, bo permanentnie spotykam się z oczekiwaniem, że to ja ułatwię tym, którzy „nie wiedzą jak się wobec mnie zachować” to zachowanie i to ja mam wykazać szczególną delikatność i wyrozumiałość wobec tej nieumiejętności. Otóż, nie muszę i nie chcę tego robić! i jeśli do swojej osobistej traumy mam jeszcze dokładać troskę o psychiczny komfort innych, to wybieram całkowity brak kontaktu z tymi tak niezwykle delikatnymi osobami. Nie znam dnia bez łez, taka jestem dzielna i jakoś nie czuję się na siłach podbudowywać samopoczucia innych.
Wychodząc poza sytuację osobistą, to chyba naprawdę poważny problem społeczny. Nieumiejętność rozmawiania, nieumiejętność okazywania uczuć, omijanie trudnych sytuacji, odkładanie na później. Wizyty u cioci, babci, rozmowy z rodzicami, mężem, żoną, dzieckiem...
I powszechne złudzenie, że nic nie robiąc nie robimy nic złego. A jednak istnieje absolutnie realnie coś takiego jak grzech zaniechania. I są rzeczy i działania, których odkładać nie można, bo jest tylko jeden właściwy i niepowtarzalny moment, w którym można i należy coś zrobić: uratować, pożegnać, poznać człowieka, naprawić zło, okazać współczucie...
Okrutny przykład: francuskiej rodzinie Nadii wydawało się, że mają masę czasu na Jej poznanie. Teraz muszą z tym żyć. Im też to dedykuję, ale niech wszyscy to przemyślą.
Oczywiście zapewne odezwą się właśnie Ci, których rzecz w najmniejszym albo żadnym stopniu nie dotyczy, ale tak to już bywa niestety.
Tyle, wyjątkowo i osobiście ode mnie. Nie chcę już więcej do tego wracać.
Fotka też wyjątkowo moja. Chętnie poczytam dlaczego taka.piątek, 5 grudnia 2008
nieistnienia cz.2
(...)
nie wiem kogo udaję
czy poetę
czy siebie
czy to, co mnie niszczy
czy to, czym się stanę
ale to też nie jest ważne
patrzę przed siebie
patrzę w lustro
nikogo nie widzę
tylko błędny wzrok
zabawne
jest prawie tak samo
jest tak jak wtedy
pomijając to
że jestem sam
cholera
znowu zabolało
i to tak mocno
tak, znowu jest jak wtedy
nie chcę już więcej nic pamiętać!
anybody come to console me?
(...)
czwartek, 4 grudnia 2008
nieistnienia cz.1
Znalazłam gdzieś przypadkiem archiwalną stronę z „Super-Novej” nt. zeszłorocznej Lipy, gdzie napisano, że tekst Nadii pt. „Nieistnienia” zrobił podobno na jurorach duże wrażenie. Zamieszczono także Jej zdjęcie z Carmelkiem, zdjęcie, którego nigdy przedtem nie widziałam.
Tekst wysłany na Lipę to była taka mocno skrócona wersja (skrót samej Nadii), w zbiorku zamieszczono jeszcze krótszy wybór. Ale ten pierwszy oryginalny tekst, który chyba ma też związek z Altersightem (i jest rodzajem poetyckiego monologu Piro, jednego z bohaterów tegoż), liczy, uwaga!!! – 53 strony!!!! Chyba całość się rozwijała, bo w pliku Nadii ostatnia zmiana została zapisana 8 czerwca br. Jest tam sporo niesamowitych fragmentów. Nie mogę tego przytoczyć w całości, ale spróbuję stopniowo co ciekawsze wersety przytoczyć. Robią wrażenie, zwłaszcza wobec nieuniknionych skojarzeń z rzeczywistymi wydarzeniami.
I dziś początek:
(...)
jakoś sobie radzę
chyba
ale nie wiem, jak długo jeszcze
mogę
iść przed siebie w ciemności
jak tu
i nie upaść
chcę być jak najdalej stąd
jak najdalej od siebie
od prawdy
jestem ponad tym
tylko na chwilę
to nie zabierze dużo czasu
i przez chwilę jest
prawie pięknie
tak, że aż trudno uwierzyć
że czas się zatrzymał
albo
niedokończone myśli
niedokończone życie
niedokończone unicestwienie
brak
puste dni
tak, znowu tutaj
znowu ból
sny pozbawione logiki
jak zwykle
chyba o czymś zapomniałem
chyba muszę wrócić
i tak nie ma kto na mnie czekać
może oprócz tego
co wydaje mi się, że sam stworzyłem
albo to we mnie coś płonie
i mam gorączkę
albo to coś zewnętrznego
spoza mnie
niezależnego od mojej woli
coś, o czym nie mam pojęcia
o czym być może należało pamiętać
a może lepiej nie
żeby później mniej dręczyło
(...)
wtorek, 2 grudnia 2008
podstępne jesienne anomalie
Fragment poniższy Altersighta o jesieni, która, jako żywo również teraz podszywa się po wiosnę i lato, itd. (patrz tekst). Nie znam szczegółów geograficznych realiów miejsc akcji i krain wszelakich będących scenerią akcji Altersighta, ale widać z tekstu niewątpliwie, że i tam pory roku zwariowały...
Nie powiedziałabym, że gwałtownie potrzebuję zimy, ale zaiste trudno właściwie się zorientować, ciuchy właściwe dla jakiej pory roku, należy mieć na wierzchu. I tutaj na dodatek wieje. Może stąd ten stan dziwnego oszołomienia? Nic już nie wiem.
I
Tymczasem w Meiido niepodzielnie zapanowała aura z gatunku tych szczególnie kalnych i kataralnych. Agenci et consortes
Nikt, kto lakh czy agent, nie lubi jesieni. A tym bardziej jesieni, która w sposób zaiste perfidny, posługując się ogólnoglobalnym kalendarzem, podszywa się pod wiosnę i lato. Ponadto jesieni, która za żadne Chiny czy nawet cały Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich nie chce ustąpić miejsca zimie - a kiedy to już nastąpi, skrócona zima jest nieprzeciętnie siarczysta. Pomijając zresztą kwestię zimy, kalendarza i innych machlojek, jesień od wieków wieków na wieki wieków synonimem nudy jest najwyższej i absolutnej. Jeśliby użyć starego i oklepanego, ale doprawdy celnego porównania, jesień w Meiido jest jak papier toaletowy: długa, szara i do du... żego poważania?
I dalej: nikt, kto lakh czy agent, nie zaprzeczy, że najlepsze na tym łez padole jest to, czego władza – przynajmniej na danym obszarze – nie chce i nie lubi.
I dalej: Hiko w przypływie lekkiej, acz niewątpliwie jesiennej już nudy, jak również lekkiej paranoi, uważnie przestudiowała statut uczelni. Nie była to jednak tylko ot, taka sobie fiksacja – przyświecał jej bowiem pewien ważki cel. Celem tym było upewnienie się co do pewnych luk w owym regulaminie. (...)
może ciąg dalszy nastąpi, a może nie.
niedziela, 30 listopada 2008
o rybce, nie tylko złotej
Mam nadzieję, że jej bohaterka nigdy na tę stronę nie trafi, nie wie jaką miała w szkole ksywkę i w ogóle nigdy to do niej nie dotrze, bo poczucia humoru w ogóle raczej nie miała, a już na pewno nie na własny temat. Niestety sama miałam z nią lekcje i niestety wyglądały właśnie tak, jak opisano.
No, ale niestety drodzy Państwo Nauczycielstwo, ucząc dzieci trzeba się liczyć z bezwzględną oceną wszelkich swoich poczynań przez uczniów. Czasem pewnie niesprawiedliwą, ale jednak co gorsza często sprawiedliwą. A, że nie wszyscy do tego trudnego zawodu się nadają, to i tak wiadomo. Sama się nie nadaję, chociaż z innych powodów niż bohaterka tego anegdotycznego fragmentu.
Ale Nadia, przynajmniej o ile mi wiadomo, żadnego ze swoich nauczycieli tak okrutnie nie opisała, bo zwyczajnie nie miała powodu i wielu swoich nauczycieli naprawdę lubiła i ceniła.
A chciałam tę historię przytoczyć nie tylko ze względu na nią samą, ale także jako przykład swoistego „recylingu”, który Nadia uprawiała umieszczając w swoich tekstach powiedzonka, anegdoty, historyjki, zasłyszane, przeczytane i jak już zresztą nieraz wspominałam kolekcjonowane i starannie zapisywane.
"... - W pierwszej klasie liceum mnie uczyła taka kobieta, Fyta niejaka... naprawdę się tak nie nazywała, ale wszyscy tak na nią mówili, bo sepleniła*... o Boże, głupia była strasznie. Miała taki kajecik z notatkami, kiedyś ktoś jej ten kajecik gdzieś schował i wyobraźcie sobie, nic nie była w stanie bez niego powiedzieć. A i tak takie rzeczy nam dyktowała, że spadaliśmy z krzeseł ze śmiechu, daję słowo. Na przykład: kwiaty są bajecznie kolorowe. Albo: ryby pływają w wodzie, bo jak się je z niej wyciągnie, to umierają – czy coś takiego. Żałość. A propos ryb, z rybami właśnie odstawiliśmy kiedyś niezły numer... znacie realia PRL-u, to wiecie, jak było, nieraz parę godzin w kolejce, a potem sru na lekcje. Kiedyś jeden mój kumpel przyleciał do szkoły z karpiem w wiadrze... a, nie, nawet nie w wiadrze, w jakiejś balii, misce, czymś takim. A w pracowni biologicznej było akwarium, takie wysokie i wąskie, wiecie, i w nim pływała sobie złota rybka. To mnie wtedy coś strzeliło i dalej do niego: pożycz no tego karpia! A on: po co? Ja: no pożycz, na chwilę tylko! Nie chciał dać, to się trochę poszarpaliśmy i rozlaliśmy część wody, zresztą on się głównie dla zasady upierał i w końcu się zgodził. Więc wyłowiliśmy tę złotą rybkę i schowali gdzieś, a do tego akwarium wsadziliśmy karpia. A to duża ryba była i nijak się w tym akwarium nie mogła obrócić, za wąskie, to tylko się patrzyła smutno i ruszała gębą, jak niemy aktor. Ale zlewa masowa była, daję słowo. I wtedy nadlatuje Fyta... patrzy w tym samym kierunku co klasa i co widzi? Zamiast małej złotej rybki – spory karp. Jak nie zaczęła wrzeszczeć! co wyście tej rybce zrobili, czy wyście jej co do jedzenia dali czy co?!, i takie tam. A my tylko jeszcze bardziej się zaczęliśmy śmiać. Fyta poleciała po sekretarkę. My wtedy szybciutko wyciągnęliśmy karpia, wsadzili z powrotem do jego balii i wystawili za okno – bo okno biologicznej wychodziło akurat na dach sali gimnastycznej, to tam na tym dachu go postawiliśmy – a złotą rybkę z powrotem do akwarium. Przylatuje Fyta z sekretarką, po karpiu śladu ni popiołu, a złota sobie spokojnie pływa. Fyta szok, a sekretarka tak do niej: Marysiu, ty zmęczona jesteś, chodź, kawy ci zrobię, odpocznij sobie, idź do domu... i ją wyprowadziła. No, bywało, że tak przyjajczyliśmy, że po lekcji z nami babka faktycznie już nie mogła wytrzymać i szła do domu... Nawiasem mówiąc, na tej wodzie, co myśmy wtedy porozlewali, podobno później ktoś się wypieprzył dość widowiskowo, ale to już legenda, nie wiem, czy rzeczywiście tak było, nikt z nas tego nie widział w każdym razie..." ---------------------------------------------------------------------------------------------- *przezwisko miało także związek z „...phytae”, pani Izo może jakieś małe wyjaśnienie z systematyki, bo ja już nie bardzo pamietam? mamaNadii (22:54)
piątek, 28 listopada 2008
przemilczenia
Zważywszy wiek autorki, właściwie cała „twórczość” Nadii jest rodzajem różnego rodzaju wprawek, które zapewne w przyszłości rozwinęłyby się w pełne, skończone utwory. Jak? Tego nie wiemy. Ale w tym co już jest, znajduję sporo takich fragmentów, które nawet jeśli nieskończone, zapowiadają coś niezwykle ciekawego.
Fragment poniższy jest krótkim tylko wyjątkiem ze strony Altersighta. Ale wydaje mi się bardzo ładny sam w sobie, chociaż wyjęty z kontekstu, jednak pełen znaczeń. Jak poezja, niejednoznaczny, podatny na różne interpretacje, może dlatego właśnie taki ciekawy. Jest w nim pewna dziwna dojrzałość, zdumiewająca u szesnastolatki, są stany, których jakby się zdawało doświadczają raczej ludzie dojrzali (także wiekiem). Jego nieoczywistość jest bardzo pociągająca. Pewnie dlatego tak mi się podoba i zamierzam jeszcze parę takich fragmentów wyestrahować.
Ale mnóstwo było jakby wiszących w powietrzu przemilczeń, przemilczeń faktów i uczuć oczywistych, poczynających się z jednego, choć dzielącego się na odcienie wielkiego uczucia, które ich łączyło, oraz z ostatnich wydarzeń; przemilczeń tego, co wiadomo było, że będzie powiedziane i wyjaśnione później, a wiemy, że nie czas na to jeszcze; przemilczeń nieco wstydliwych, opartych na swoistej umowie, na granicy prywatności; opartych na cichej umowie: nie powiem na głos, nie powiem dosłownie, ale będziesz wiedzieć, ujrzysz to w wyrazie mojej twarzy i oczu, gdy nieco dziwnie patrzę na ciebie w popołudniowej ciszy, poznasz to z moich gestów i słów pozornie wyrwanych z kontekstu, słów niby na inny temat – a i tym sposobem będziesz czuć i pojmować więcej i pełniej, znasz mnie przecież.
Było dużo milczenia, była wzajemna uprzejmość, trochę rezygnacji. Poza nocami, poza winem i dziwnymi szeptami w półmroku - być może jeszcze poza krwią na rękach, poza połyskującymi perłowo bliznami - nie było niepokoju.
white skies
"white skies"
on the northside
the winter's coming
and among the falling snow
bright white feathers
light little flowers
tears of the time in the whitest sky ever
we all have no meaning (at all)
they're flowin' silently
a motion in a static scenery
but if you try
you see
one word does no harm (at all)
a single snow flake doesn't mean a lot
but then the scenery changes
and a word can be too much
and then a word can harm
all out war
all seems a paradise
it's so cold and overwhelming
and i'm cold and i'm crying
my hands don't move
my body is frozen
i am the lonely ground
and the snow is falling...
all out war
all inside paradise
all is a heaven
if you try, if you try badly
a word can be too much
but watch out then
you're sliding on thin ice
all out war
all seems a paradise
all out war
all is a heaven
wtorek, 25 listopada 2008
sukienki
Wczoraj było o T-shirtach, dziś o sukienkach.
Kilka razy przyjaciółki Nadii wspominały, że chciała "przestać być taką chłopczycą", zacząć nosić sukienki, szpilki, itd. To nie całkiem było tak, żeby Nadia zawsze unikała dziewczyńskich ciuchów i w ogóle szczególnie starała się być chłopczycą.
W dzieciństwie chętnie nosiła sukienki. Oczywiście wtedy bardziej liczy się zdanie mamy, ale... zakazała mi np. pozbywać się tych szczególnie ulubionych sukienek.
Tej oto z haftowanymi pawiami (przerobionej z mojej starej bluzki), która ciągle jest w szafie.
Tej oto, uszytej z kuchennej zasłonki mojej babci, a Jej prababci:
Jak widać noszenie tej ukochanej sukienki nie przeszkadzało Jej chodzić po drzewach.
Były i sukienki świąteczne i codzienne.
Ale, jeśli w ostatnich latach częściej Ją można było zobaczyć w spodniach, to głównie z powodu wygody. I ja jestem za tym, żeby ubierać się funkcjonalnie, odpowiednio do okoliczności (a przypominam, że moim zawodem wyuczonym i przez wiele lat wykonywanym, jest projektowanie ubioru właśnie) i po prostu wygodnie. Są okazje różne w tym i bardzo specjalne, kiedy wszyscy chcemy się pokazać, ale nie ma nic śmieszniejszego niż wystrojona kobietka z pełnym makijażem na wycieczce górskiej na przykład.
Nadia zawsze miała w szafie i spódnice i sukienki, ale z różnych powodów niezbyt często je nosiła. Bywało i tak, że kupowałam Jej jakiś taki ciuch na Jej prośbę i potem pytałam: kiedy to założysz? A Ona mówiła: założę, założę, ale na pewno nie do szkoły...
Ja też zazwyczaj na co dzień (zwłaszcza w zimie) noszę spodnie, bo: w pracy często muszę włazić na drabinę lub wykonywać inne czynności wykluczające szczególnie elegancki strój, jeżdżę autobusem i zimą jest mi po prostu zimno w spódnicy. Co innego latem. W upał w sukienkach jest fajnie, bo lekko.
Inaczej zupełnie ubieram się na wernisaże i czasem zdarzają mi się takie śmieszne sytuacje jak ta:
Kiedyś, na wernisażu właśnie, moja znajoma rzuciła, że zawsze powinnam się tak ubierać, bo taka jestem fajna, śliczna, kobieca, itd., na co ja jej, że nie mogę i nie chcę, bo... A obecny przy tym Józef Wilkoń spokojnie skomentował: "jak facet chce coś zobaczyć, to zobaczy to w każdym (czy pod każdym) stroju(em)". Howgh!
I przy tym pozostańmy.
A na koniec jedna ze sklepowych przymiarek Nadii. Bardzo kobieca nieprawdaż?poniedziałek, 24 listopada 2008
O T-shirtach i prezentach (bo wkrótce święta)
I fotki z T-shirtowej sesji sklepowej:
06.11.06
Uh... lots of stuff.
No i cały ten staf, który się w międzyczasie uzbierał należałoby jakoś uporządkować...
Więc tak,
Primo: jadę do Londynu. Najprawdopodobniej z Alexann. Taa, do 10. muszę zapłacić zaliczkę - 3 bańki. Wyjazd w ferie zimowe, na 6 dni włączając dojazd.*
JAAAJ, JADĘ DO LONDYNU!!!
Oczywiście będę relacjonować , zapisywać... Oby tylko nie wyszło tak kulawo jak z tą relacją z Grecji, ech...
Secundo: w grudniu, razem z Cam i Alex będziemy łazić po Sferze z przyległościami za prezentami. Dobre to będzie... Postanowiłyśmy całkowicie zrezygnować z elementu niespodzianki; i tak ja dostane od Alex SOFAD’a a od Cam jakiś depeszowy (lub i nie) T-shirt. (O t_shirtach trochę więcej dalej). Cam od Alex dostanie depeszowy portfel, a Alex od Cam T-shirt z Evanescence, których uwielbia. A co ja im dam? Jeszcze nie wiem, obie zdają się na moją inwencję (ech no, ja im dam moją inwencję - z którą ostatnio cieniutko, oj, cieniutko). Pewnie też polatam za jakimiś T-shirtami tudzież bluzkami ogólnie i to może już w Mikołajki, jak w Reserved będzie znowu zniżka 50%...
Tertio: Na pewno z Alexann, a może też z Cam , będziemy w styczniu kwestować na rzecz WOŚP**. Fajnie!
Quarto: T-shirty. Hmmm... jakby to ująć. W Altersight, ja – Minamoto, posiadam duuuużą kolekcję T-shirtów z oryginalnymi nadrukami. W rzeczywistości – co najwyżej zaczątek przyczynku do kolekcji. JAK NA RAZIE. No tak, ale sporo T-shirtów ostatnio zaprojektowałam sama. No i projekty tych T-shirtów i ciuchów ogólnie, będę rysować schematycznie, poprawiać i kolorować, drukować i WKLEJAC TU. Piszę, żeby NIE ZAPOMNIEĆ...
Quinto: kolejna rzecz dotycząca mnie, Cam i Alexann. Chcemy sobie zorganizować depeszowe andrzejki i/lub sylwa. Możliwe, że matka Agenta się zgodzi na andrzejki u mnie lub u niej, mnie z Alex wsio rawno. Ano, andrzejki koniecznie – no bo Andrzeja – czyli Andy’ego! ^_^ Fajnie będzie.
Sexto: i koniec, jeszcze tylko jedno. Widziałam fragment takiej PRL-owskiej komedii *** „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz” czy jakoś tak. Pięęękne! Piękne teksty tam były:
„Jak pan masz taką chęć, to to 125 pan se wkręć – w dupę!”
Albo taki dialog :- „....i zdanżam.” „-Zdążam”, „No, pan też zdanża.”
Albo historia o babie, która rano brała 12 kanapek i wyjeżdżała. Pod lasem spotyka się z jakimś gościem, rozbiera się w krzakach do goła... potem wskakuje w dres i dawaj 4 godziny ganiać wokół lasu, a facet za nią. Potem wrąbała ten tuzin kanapek, no i znowu 5 godzin lata. Się okazało, że nie chciała się przyznać, że ją wzięli do sztafety i w sekrecie tak. A facet? Kopnął w kalendarz, no bo ktoby wytrzymał 9 godzin po lesie dymać o suchym pysku... :-)
To tyle na dziś, ludkowie. Nie chce mi się więcej pisać, a tu późno się robi. Pierdut!
*Z wyjazdu do Londynu niestety nic nie wyszło, bo za mało było chętnych. A tak się cieszyła. Ja też.
**Na WOŚP kwestowały z Alexann 2 razy, raz nawet udzieliły wywiadu dla telewizji. Cieszyło mnie Jej zaangażowanie
A teraz, niejako do kompletu, wpis na jej blogu, który niestety ograniczył się do dwóch wpisów w ogóle (wybrała ten sam serwer, co ja teraz – link z prawej).
O radości z robienia prezentów. Ale po angielsku.
2007-12-03
chillin'.
guess what people? i'll be honest today. so...
honestly, i just can't wait to the christmas holidays.
holidays... holidays... lotsa free time... and the gifts! yay! i love both giving them and receiving them.
today i went to the town to buy something for my classmate (all the ppl in the class are giving stuff to each other this wendesday)... i bought her a pair of really cute earrings and some chocolate. and y'know what, honestly, i don't really care what am i going to get - what i really care about is if the person i'm giving something will be happy about it. i may often seem an egoist,... alrite, i AM a bit of egoist... but giving people stuff, helping people etc. gives me a lot of joy, i'm not kidding.
and honestly... i'm quite happy about my life recently. most things are going well. i got over some affair which proved that... what was that sentence like...? "hope is the most powerful weapon, but it can also be the worst prison" (or something like this), sorry for sounding pathetic.
quite happy, uh, but never happy enough not to find a little something to complain about ;>
i guess that's all for now, folks. keep warm. dag.
posted by esty w. at 19:26
sobota, 22 listopada 2008
przeprowadzka ZAKOŃCZONA!
Od poniedziałku można się spodziewać czegoś nowego.
A tutaj pewnie również w przyszłym tygodniu umieszczę jeszcze ankietę i już teraz proszę o jej wypełnienie.
herbata i parę rzeczy obok (11 listopada 2008)
Nadia, chociaż tu, tymbardziej należałoby powiedzieć – ESTY, co parę razy zostało już wspomniane, była wielką wielbicielką herbaty. Najwięcej pijała zielonej liściastej, parzonej zgodnie z wszelkimi regułami. Znała się na niej lepiej niż ja, bo jak już coś ją zainteresowało, to zabierała się za poważne studiowanie tematu*. Miało to także związek z Jej zainteresowaniem różnymi kulturami Wschodu.
I tak, w Jej pokoju, mamy na przykład takie oto książki (wiele przywędrowało tu z mojego i w końcu tu zamieszkało na dobre): „Księga herbaty”, „Flirt herbaty z medycyną”, „Kuchnia japońska” x 2 (dwie różne książki na ten temat), „Kuchnia chińska”, „I-CHING - księga wróżb” (właściwie też x 2, bo jest wersja polska i angielska), „Teatr Orientu”, „Życie codzienne w Japonii w epoce samurajów”, „Trzy filary zen”, „Bezdźwięczny głos klaszczącej dłoni”, „Tajemnice energii ziół”, „Teoria i metodyka ćwiczeń relaksowo-koncentrujących”, „Klejnot Wschodu”, „Perła Wschodu”, „Feng Shui”, kilka japońskich powieści oraz zbiorów opowiadań, trochę tomików mangi oczywiście także.
No i jest jeszcze kolekcja puszek herbaty, na herbatę, pudełek, torebek herbaty, itd.
W Jej zapiskach nie ma tekstu poświęconego wyłącznie herbacie, ale dużo różnych mniejszych i większych wzmianek na ten temat, np. taka, dość zabawna, z 22.02.2008:
Może zacznę praktykować zen, ale na razie żyję tylko biologią.
Może zacznę malować olejne obrazki różne, ale na razie... Jak wyżej.
Próbuję odstawić czarną herbatę, bo bardziej niezdrowa niż zdrowa. Na razie przyzwyczajenie wygrywa. Pewnie na starość zachoruję na Alzheimera.
Będziemy** popularyzować kulturę Norwegii w Polsce. Więcej później. Teraz idę kuć biologię, póki... gorąca czy co? Jak jest?
Albo końcówka z 21 maja 2008:
Wypiłam tę czereśniową herbatkę, nawet dobra. Ach, jakiś anemiczny ten wpis. To pewnie przez ten rachityczny długopis. Brzyyyydko.
Było też o herbacie parzonej we Francji, pamiętacie?
I jakiś taki fragment: „...pielęgnuję swoje uzależnienie od herbaty...”
*W wieku ok. 7,8 lat zainteresowały Ją zapachy i z tamtego okresu mamy np. takie książki: „Aromaterapia – pachnąca sztuka” oraz „Wielka księga perfum”. I pamiętam jaka byłam zdziwiona, bo tę drugą książkę kupiła za własne pieniądze i świadomie wybrała ją zamiast jakiejś zabawki czy gry. A nie była tania.
** To ma związek z moim projektem, przy którym Nadia pomagała mi tłumacząc na angielski potrzebny mi tekst.