niedziela, 21 grudnia 2008

świąteczne wypieki






Zastanawiałam się, co by tu napisać optymistycznego w ostatnim poście przed świętami i postanowiłam podać przepisy na ulubione świąteczne wypieki Nadii (najbardziej ulubione, bo w ogóle łasuchem była strasznym i wszelkie ciasta i ciasteczka potrafiła zjadać w dużych ilościach.

Fotki zeszłoroczne. Na drugiej piernik.

I tak, jako pierwsze, ciastka zwane „kawalerskimi oczkami” (przepis skądś zdobyła moja mama i nieodmiennie od lat cieszyły się wielkim powodzeniem) – a czemu tak? Nie wiem, chyba szczególnie zachęcająco mrugały do nas ;-)




„Kawalerskie oczka”

- 15 dag masła zimnego
- 15 dag masła stopionego ciepłego
- 15 dag cukru pudru
- 3 żółtka
- 45 dag mąki krupczatki (najlepsza do tego celu)
- białko do smarowania
- 15 dag siekanych (dość grubo) orzechów
- konfitura z wiśni
- cukier puder do posypania (z wanilią)

Świeże masło utrzeć w makutrze na pianę i cały czas ucierając dodawać lekko ciepłe sklarowane masło, po łyżeczce cukier, po 1 żółtku. Na końcu wsypać mąkę i jeszcze raz wszystko dobrze utrzeć. Wstawić do lodówki, by ciasto nieco stężało. Formować spłaszczone kuleczki z wgłębieniem w środku, posmarować białkiem i posypać siekanymi orzechami. Piec w nagrzanym piekarniku (nie podam dokładnego czasu, bo piekarniki są różne i ja np. muszę zawsze piec dłużęj niż w przepisach, ale ok. 25 do 40 min). Zaraz po wyjęciu posypać cukrem pudrem i w zagłębienia na środku nakładać odrobinę odsączonej konfitury (ta zwykle też była domowa i razem to naprawdę jest pyszne!).

Makowiec (strucla makowa)

Z tym makowcem, który robiłam od paru lat, wiąże się taka historyjka. Robiłam już od wielu lat paszteciki grzybowe z ciasta francuskiego własnej również roboty i zawsze jeszcze byli chętni, którzy zamawiali jakąś część tej produkcji dla siebie. W tym kolega Jacek G. (który zresztą jak się okazało kiedyś przypadkiem, ukrywał przed częścią swojej rodziny, że to nie z jego kuchni pochodzą). Jakieś 2 lata temu zrobiłam makowiec, z którego wyrósł tak istny potwór, że doszłam do wniosku, że same tego nie zjemy (chociaż chyba jednak nie doceniłam możliwości Nadii pod tym względem) i wobec tego do dostawy pasztecików dodałam Jackowi bonus w postaci części tego makowca. Przyjął grzecznie (ale, jak później się przyznał, bez przekonania, bo wygląd istotnie nie był najbardziej zachęcający ze względu na te gargantuiczne rozmiary), po czym jego rodzina oszalała i zażądała, żeby zamawiać przede wszystkim makowiec, a potem dopiero paszteciki...

Ciasto:
- 40 dag mąki
- 15 dag masła
- 5 dag drożdży
- 3 łyżki tłustej śmietany
- 2 jajka
- 2 żółtka
- skórka otarta ze sparzonej i wytartej połówki cytryny
- 2 czubate łyżki cukru pudru
- 1/3 łyżeczki soli

Masa makowa:
- 40 dag maku (broń Boże gotowa masa makowa, bo to straszne świństwo, natomiast jeśli się uda zdobyć może być mak już zmielony, byle bez dodatków)
- 1 l mleka
- 15 dag masła
- ¾ szklanki miodu
- laska wanilii
- 10 dag siekanych migdałów (mogą być płatki migdałowe)
- 15 dag sparzonych rodzynek
- 2 łyżki posiekanej kandyzowanej skórki pomarańczowej
- 4 jajka
- 1 szklanka cukru
- łyżki koniaku lub brandy lub rumu

Mak umyć na sicie, zalać wrzącym mlekiem i gotować razem pół godziny na małym ogniu. Osączyć i trzykrotnie zmielić w maszynce. Do stopionego masła dodać miód, ziarenka wanilii, bakalie i mak i smażyć 15 minut ciągle mieszając. Ostudzić i dodać żółtka utarte z cukrem, pianę ubitą z białek i alkohol. Dobrze wymieszać.
Aby przygotować ciasto – drożdże rozprowadzić w śmietanie i zostawić na chwilę w ciepłym miejscu. Pozostałe składniki posiekać na stolnicy, dodać drożdże i wyrobić niezbyt ścisłe, lśniące ciasto ( w razie potrzeby dodać nieco ciepłego mleka lub wody). Rozwałkować na duży prostokąt (albo 2 mniejsze, wtedy łatwiej się to wszystko zwija i nie rosną takie potwory). Nałożyć nadzienie zostawiając wolne brzegi i zwinąć sklejając końce. Owinąć struclę papierem do pieczenia (wtedy się tak nie rozłazi) i przenieść do podłużnej formy do pieczenia. Przkryć ściereczką i zostawić na godzinę w ciepłym miejscu. Piec ok. 50-60 min. W nagrzanym do 180 st. piekarniku.

I na koniec bardzo łatwy przepis na piernik, który na dodatek zawsze wychodzi.

Piernik

- 3 szklanki mąki
- 1 szklanka cukru
- 2 łyżki kakao
- opakowanie przyprawy do piernika
- łyżeczka proszku do pieczenia
- 1,5 łyżeczki sody oczyszczonej
- 3 jajka
- 1 szklanka mleka
- 1 szklanka powideł śliwkowych
- pół szklanki miodu
- ¾ szklanki oleju

Wymieszać suche skladniki: mąkę, cukier, kakao, przyprawę do piernika, proszek do pieczenia, sodę.
Dodać same żółtka jaj, mleko, powidła, miód, olej. Dokładnie wymieszać.
Białka ubić i delikatnie połączyć z masą. Przełożyć do wysmarowanej masłem foremki. Piec ok. min. w temp. 180 st.


Życzę Wszystkim Spokoju i Ciepła Świąt w gronie Bliskich, Rodziny, Przyjaciół***

czwartek, 18 grudnia 2008

nieistnienia cz.4



I znowu kawałek. Ten porusza mnie szczególnie.




(...)
kiedy się tak nie ma co ze sobą zrobić
takie gapienie się w przestrzeń
godzinami
(a może tylko po parę sekund)
wydaje się niezłym pomysłem
a w każdym
razie
chyba
nie będzie
aż tak
przypominać mi
o moim
nie-do-końca-istnieniu...

znowu muszę grać
siebie
nienawidzę tego
najbardziej ze wszystkiego

podobno
co mnie nie zabije
to mnie wzmocni
- ale chyba zdąży
wcześniej mnie zabić
o ile jest we mnie
jeszcze
coś śmiertelnego
coś z człowieka
który myśli i czuje

a to wszystko
tak naprawdę dla zabicia czasu.
a (może) jednak...

nieznośna lekkość
umysłu
sprawiła, że uleciał
gdzieś
poza

i wraca tylko
od czasu do czasu
żeby mnie trochę pognębić

nie jest tak prosto
jasno
ale i tak lepiej
niż gdybym był z wami
tu jest mnie coraz mniej
tu przynajmniej nie muszę udawać

tylko
wy, których nie znam
i którzy mnie nie znacie
(jesteście chyba tylko jakimś symbolem)
możecie mi powiedzieć kim jestem*

jakie to piękne
- chociaż znowu muszę umrzeć
tym jednym razem
jest to przynajmniej w miarę bezbolesne

dźwięki
z przestrzeni poza
mną
albo

jakie to piękne

zabijcie jeszcze raz
proszę

błagania, rzucane
w powietrze
modlitwy do samego siebie

wracam i trzaskam drzwiami
chyba wracam do siebie
rozmawiam z echem
ćwiczę rolę
(...)

--------------------------------
* Czy wiemy kim jest?
----------------------------------
Teraz na odmianę są problemy z tym serwerem i nie mogę zmienić koloru, czcionki ani jej wilekości

poniedziałek, 15 grudnia 2008

księżycowa


Znalazłam taką krótką formę tym razem, nie wiem czy miała to być notatka do czegoś, czy już rzecz skończona; mnie podoba się taka, jaka jest.



twarz piękna księżycowa

ty jest

pomostem pomiędzy

(ja jestem

poza)




















Może rzeczywiście sama nie była w pełni "ziemska"?

piątek, 12 grudnia 2008

nieistnienia cz.3 – piekło i raj

Zastanawiając się nad udziałem w konkursie recytatorskim w języku angielskim, Nadia wytypowała wstępnie kilka tekstów. Wśród nich był fragment „Raju utraconego” Miltona ("what more lost in hell?" - nadal mam jego zapis w komputerze), który to wybór wydał mi się zdumiewający, bo nawet w języku polskim jest to arcytrudny tekst. Nie powiedziałam jej tego, bo nie chciałam Jej zniechęcać. Po cichu też byłam dumna, że tak wysoko stawia sobie poprzeczkę... Kto dziś w ogóle zastanawia się czym jest piekło i raj, a jeśli, to jak inne dziś te wyobrażenia? Komu chce się czytać poematy? Nadal jestem zdumiona.

Ale właściwie, przyglądając się różnym Jej pracom, a także fascynacjom (tak, nawet DM w tym kontekście jakoś widzę), coraz bardziej dostrzegam jak logiczny był także i ten Milton.

I spójrzcie jeszcze raz na ten rysunek:


W końcu jednak zdecydowała się na Szymborskiej „Kota w pustym mieszkaniu”, ale wahała się prawie do ostatniej chwili...

nieistnienia cz.3

(...)

tak, dajcie więcej

niech mnie zaboli

niech poczuję

chcę wiedzieć, co i kiedy zrobiłem

nie tak

jak należało

prędko

bo teraz już

bardziej mnie nie ma niż jestem

uciekam

jak wygnany

z raju

wygnany z piekła

raj płonie

sodoma i gomora

nie mogę nawet spojrzeć za siebie

spadłem ze schodów

krew wydaje się być

realna

fizyczna

ale nawet ból jest jakiś inny

płonący raj

piekło mnie goni

spokojnie podąża za mną

piekło jest gdzieś tutaj

we mnie...

i tylko

parę słów

zawieszonych w przestrzeni

teraz

tylko to nas łączy

w moich snach.

w rzeczywistości

jeszcze mniej.

to, co z ciebie pozostało

we mnie

określa, na ile istnieję

bo dla ciebie byłem ważny

byłem kimś

kimś, kogo teraz nie mogę znaleźć

like a motherless child...

jak ja bez ciebie

więc

na ile jeszcze jestem sobą?

nie wiem, jak można mnie kochać

wiem tylko, że to możliwe

i tyle

chociaż nie jestem pewny, czy cokolwiek zaszło

między nami

wydaje mi się

że niestety

na szczęście

tak

życie mnie nie kocha tak jak ty.

a może?...

zasypiam

i na parę godzin

jestem chyba prawie szczęśliwy

w słodkiej gorączce

czy naprawdę się uśmiecham?

możliwe.

możliwe, że nawet mam nadzieję

dopóki nie przyjdzie świt

i dzień

- znowu

załamię się

na chwilę

a potem znowu nie będzie czasu o tym myśleć

(a przynajmniej mam taką nadzieję)

aż do wieczora

tamte drzwi

zamknięte

sacrum

nie wejdę

teraz, sam tutaj

słaby i oślepiony

nie wejdę,

nie przekroczę progu

nie chcę wiedzieć nie chcę

pamiętać

błękitny płomień

oczu

zgliszcza raju

którego nie ma kto odbudować

przynajmniej jak na razie

a kiedy będzie

może to już być za późno

(...)

środa, 10 grudnia 2008

rodzinne podobieństwa

Wracam do tekstów Nadii, bo to w końcu ważniejsze niż trwałe czy chwilowe moje żale. Nawet w tym małym fragmencie widać rzeczywiście podobieństwo naszego pisania, formułowania myśli. To zresztą sięgało dalej, czasem ktoś mylił nasze głosy przez telefon. I znowu nic dziwnego, zwykle żyjąc w rodzinie mamy podobny sposób mówienia, używamy podobnych wyrażeń, a że często i tembre głosu matki i córki bywa podobny, łatwo o pomyłki. Mnie mylono z moją matką, moja bratanica ma identyczny głos i sposób mówienia jak jej mama, itd, itd.

Wspólna fotka z wernisażu Wilkonia w BWA.


25 sierpnia 2007

wstęp

Tak więc decyduję się napisać coś bardziej na serio. Co z tego wyjdzie, rzecz jasna nie wiadomo. Jeśli w ogóle wyjdzie.

Osoby, które prowadzą lub kiedyś prowadziły jakikolwiek rodzaj pamiętnika, pewnie wiedzą, że przydaje się czasem sobie trochę uporządkować myśli. A w każdym razie niektóre rzeczy spisać – w końcu cholera wie, do czego się to kiedyś może przydać, a pewne myśli, szczególnie z gatunku tych bardziej błyskotliwych (przynajmniej w naszym własnym mniemaniu), lepiej zapisać, nim się je zapomni.

Ostrzegam niniejszym wszystkich, którym będzie dane przeczytać ten chłam, że nie roszczę sobie pretensji do powagi, istotności tego, co piszę... Generalnie staram się w ogóle nie rościć pretensji do czegokolwiek. (W chwili, kiedy to piszę, w radiu Kaczyński mówi, że oto mamy najlepsze lata dla Polski od bardzo długiego czasu! A mnie na usta ciśnie się komentarz krótki acz treściwy: o kurwa.)

poniedziałek, 8 grudnia 2008

myślenie i milczenie

Nie chciałam, żeby ta strona była miejscem wylewania żalu, obce mi jest publiczne pokazywanie prywatnych emocji; miała służyć i służy, głównie poznawaniu Nadii. Ale jestem tylko człowiekiem, nie jakąś super-bohaterką, moja odporność, dzielność, czy jak to niektórzy określają „siła” - ma swoje granice. Doszłam też do wniosku, że może dobrze by zrobiło otwarcie niektórym oczu.

Rien faire, ca ne veut pas dire – ne pas faire du mal...



Wczoraj puściły mi nerwy.

Zdarza się (jest to chyba najczęściej używane wyrażenie w książkach Kurta Vonneguta – jednego z moich ulubionych pisarzy). Jak to również zwykle bywa, dostało się raczej niewinnej osobie, która miała tego pecha, że jej słowa były przysłowiową kroplą...

Jakie słowa?

„ - Często myślę o tobie...”

Co w tym złego? Na pozór nic. Nie zliczę ile razy to słyszałam w ciągu ostatnich miesięcy. Ale zazwyczaj słyszę to od osób, które poprzestają na tym myśleniu i mają niezwykle wygodne poczucie, że ich myślenie jakoś mi pomaga. Otóż nijak mi nie pomaga i w ogóle mi nie robi różnicy. Nie mam żadnej specjalnej anteny, która odbierałaby w jakikolwiek sposób to intensywne „myślenie”. Zdecydowanie wolę choćby i maleńki wysiłek, ale zauważalny w normalnym wymiarze: telefon, sms, e-mail, wizyta... To rzeczywiście jakoś mi pomaga. Trudne, co?

Podobno zdarzają się tacy, co siłą woli potrafią przenosić przedmioty na odległość, ale osobiście nie widziałam, żeby choć włos na głowie się poruszył od myślenia i jakoś nie odczuwam działania mocy płynącej z dobrych myśli pod moim adresem. Może jest za słaba (moc), a może lepiej zaufać bardziej bezpośrednim sposobom działania?

Ciągle też słyszę: „Wiesz, ludzie nie wiedzą jak się zachować...” Powtórzę za Słonimskim: „Jak nie wiesz jak się zachować, na wszelki wypadek zachowaj się przyzwoicie”.

Kiedy słyszę na dodatek, jaka to jestem dzielna i jak wspaniale sobie radzę, to wychodzę z siebie. Bo mówią to najczęściej osoby, które nie mają żadnej prawdziwej wiedzy na temat tego jak rzeczywiście sobie radzę, bo tak na wszelki wypadek unikają możliwości jej zdobycia. Ktoś znajomy napisał mi parę miesięcy temu: „Jesteś potrzebna mnie i innym...”. Inteligentny człek wiedział, co należy powiedzieć, dowcip tylko polega na tym, że teraz nigdy z własnej inicjatywy się do mnie nie odzywa. Naturalnie, jak wszyscy, ma ważniejsze sprawy, tylko pytanie do czegóż to jestem mu potrzebna staje się dosyć intrygujące.

Mam wrażenie chwilami, że świat stanął na głowie, bo permanentnie spotykam się z oczekiwaniem, że to ja ułatwię tym, którzy „nie wiedzą jak się wobec mnie zachować” to zachowanie i to ja mam wykazać szczególną delikatność i wyrozumiałość wobec tej nieumiejętności. Otóż, nie muszę i nie chcę tego robić! i jeśli do swojej osobistej traumy mam jeszcze dokładać troskę o psychiczny komfort innych, to wybieram całkowity brak kontaktu z tymi tak niezwykle delikatnymi osobami. Nie znam dnia bez łez, taka jestem dzielna i jakoś nie czuję się na siłach podbudowywać samopoczucia innych.

Wychodząc poza sytuację osobistą, to chyba naprawdę poważny problem społeczny. Nieumiejętność rozmawiania, nieumiejętność okazywania uczuć, omijanie trudnych sytuacji, odkładanie na później. Wizyty u cioci, babci, rozmowy z rodzicami, mężem, żoną, dzieckiem...

I powszechne złudzenie, że nic nie robiąc nie robimy nic złego. A jednak istnieje absolutnie realnie coś takiego jak grzech zaniechania. I są rzeczy i działania, których odkładać nie można, bo jest tylko jeden właściwy i niepowtarzalny moment, w którym można i należy coś zrobić: uratować, pożegnać, poznać człowieka, naprawić zło, okazać współczucie...

Okrutny przykład: francuskiej rodzinie Nadii wydawało się, że mają masę czasu na Jej poznanie. Teraz muszą z tym żyć. Im też to dedykuję, ale niech wszyscy to przemyślą.

Oczywiście zapewne odezwą się właśnie Ci, których rzecz w najmniejszym albo żadnym stopniu nie dotyczy, ale tak to już bywa niestety.

Tyle, wyjątkowo i osobiście ode mnie. Nie chcę już więcej do tego wracać.

Fotka też wyjątkowo moja. Chętnie poczytam dlaczego taka.

piątek, 5 grudnia 2008

nieistnienia cz.2

Nie będę tego publikować codziennie, ale póki co jednak kolejny kawałek:


(...)

nie wiem kogo udaję

czy poetę

czy siebie

czy to, co mnie niszczy

czy to, czym się stanę

ale to też nie jest ważne

patrzę przed siebie

patrzę w lustro

nikogo nie widzę

tylko błędny wzrok

zabawne

jest prawie tak samo

jest tak jak wtedy

pomijając to

że jestem sam

cholera

znowu zabolało

i to tak mocno

tak, znowu jest jak wtedy

nie chcę już więcej nic pamiętać!

anybody come to console me?

(...)

czwartek, 4 grudnia 2008

nieistnienia cz.1


Znalazłam gdzieś przypadkiem archiwalną stronę z „Super-Novej” nt. zeszłorocznej Lipy, gdzie napisano, że tekst Nadii pt. „Nieistnienia” zrobił podobno na jurorach duże wrażenie. Zamieszczono także Jej zdjęcie z Carmelkiem, zdjęcie, którego nigdy przedtem nie widziałam.

Tekst wysłany na Lipę to była taka mocno skrócona wersja (skrót samej Nadii), w zbiorku zamieszczono jeszcze krótszy wybór. Ale ten pierwszy oryginalny tekst, który chyba ma też związek z Altersightem (i jest rodzajem poetyckiego monologu Piro, jednego z bohaterów tegoż), liczy, uwaga!!! – 53 strony!!!! Chyba całość się rozwijała, bo w pliku Nadii ostatnia zmiana została zapisana 8 czerwca br. Jest tam sporo niesamowitych fragmentów. Nie mogę tego przytoczyć w całości, ale spróbuję stopniowo co ciekawsze wersety przytoczyć. Robią wrażenie, zwłaszcza wobec nieuniknionych skojarzeń z rzeczywistymi wydarzeniami.

I dziś początek:



(...)

jakoś sobie radzę

chyba

ale nie wiem, jak długo jeszcze

mogę

iść przed siebie w ciemności

jak tu

i nie upaść


chcę być jak najdalej stąd

jak najdalej od siebie

od prawdy


jestem ponad tym

tylko na chwilę

to nie zabierze dużo czasu


i przez chwilę jest

prawie pięknie

tak, że aż trudno uwierzyć

że czas się zatrzymał

albo


niedokończone myśli

niedokończone życie

niedokończone unicestwienie

brak


puste dni

tak, znowu tutaj


znowu ból

sny pozbawione logiki

jak zwykle

chyba o czymś zapomniałem

chyba muszę wrócić


i tak nie ma kto na mnie czekać

może oprócz tego

co wydaje mi się, że sam stworzyłem


albo to we mnie coś płonie

i mam gorączkę

albo to coś zewnętrznego

spoza mnie

niezależnego od mojej woli

coś, o czym nie mam pojęcia

o czym być może należało pamiętać

a może lepiej nie

żeby później mniej dręczyło

(...)

wtorek, 2 grudnia 2008

podstępne jesienne anomalie

Fragment poniższy Altersighta o jesieni, która, jako żywo również teraz podszywa się po wiosnę i lato, itd. (patrz tekst). Nie znam szczegółów geograficznych realiów miejsc akcji i krain wszelakich będących scenerią akcji Altersighta, ale widać z tekstu niewątpliwie, że i tam pory roku zwariowały...

Nie powiedziałabym, że gwałtownie potrzebuję zimy, ale zaiste trudno właściwie się zorientować, ciuchy właściwe dla jakiej pory roku, należy mieć na wierzchu. I tutaj na dodatek wieje. Może stąd ten stan dziwnego oszołomienia? Nic już nie wiem.

I

Tymczasem w Meiido niepodzielnie zapanowała aura z gatunku tych szczególnie kalnych i kataralnych. Agenci et consortes nie byli tym szczególnie zaskoczeni, znając dobrze uroki półkuli południowej o tej porze roku, nie można jednak powiedzieć, by tego z utęsknieniem wyczekiwali – nic to zresztą nowego pod słońcem.

Nikt, kto lakh czy agent, nie lubi jesieni. A tym bardziej jesieni, która w sposób zaiste perfidny, posługując się ogólnoglobalnym kalendarzem, podszywa się pod wiosnę i lato. Ponadto jesieni, która za żadne Chiny czy nawet cały Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich nie chce ustąpić miejsca zimie - a kiedy to już nastąpi, skrócona zima jest nieprzeciętnie siarczysta. Pomijając zresztą kwestię zimy, kalendarza i innych machlojek, jesień od wieków wieków na wieki wieków synonimem nudy jest najwyższej i absolutnej. Jeśliby użyć starego i oklepanego, ale doprawdy celnego porównania, jesień w Meiido jest jak papier toaletowy: długa, szara i do du... żego poważania?

I dalej: nikt, kto lakh czy agent, nie zaprzeczy, że najlepsze na tym łez padole jest to, czego władza – przynajmniej na danym obszarze – nie chce i nie lubi.

I dalej: Hiko w przypływie lekkiej, acz niewątpliwie jesiennej już nudy, jak również lekkiej paranoi, uważnie przestudiowała statut uczelni. Nie była to jednak tylko ot, taka sobie fiksacja – przyświecał jej bowiem pewien ważki cel. Celem tym było upewnienie się co do pewnych luk w owym regulaminie. (...)

może ciąg dalszy nastąpi, a może nie.